Tym razem trzydniowa z córą Karolą rowerami, na wiosłach i pieszo w rejonie jeziora Schmollensee na wyspie Uznam.
Niestety pochłonięta pracą naukową nad laserami, światłowodami i nie wiadomo czym jeszcze - Karolina niezbyt często bywa na rodzinnej wyspie. Udało się jednak znaleźć okienko pomiędzy jej wyjazdem do Tampere w Finlandii i dziś w nocy do Kopenhagi.
Podstawowym celem wyprawy była oczywiście dobra zabawa i zwiedzanie różnych ciekawych zakątków wyspy Uznam.
Byłe też różne inne, niekoniecznie poboczne.
I etap to przetransportowanie desek na przystosowanych do tego celu przyczepkach rowerowych do miejscowości Sellin nad jeziorem Schmollensee. Do pokonania mieliśmy około 16 kilometrów po różnych drogach: ścieżkach leśnych, trasach rowerowych, drogach polnych raczej unikając dróg publicznych.
Przy okazji przetestowanie możliwości transportu desek na dalsze odległości z wykorzystaniem rowerów.
System mocowań i "wydolność" przyczepek były bez zarzutu. Najwięcej kłopotów było z przejechaniem miejscowości Heringsdorf z jej wąskimi uliczkami i chodnikami. Zestawy są długie: mój ma około 7 metrów, natomiast Karoliny niecałe 6 metrów. Widok dla postronnych jest dość egzotyczny.
Startowaliśmy z gościnnego Fortu Anioła w Świnoujściu. Dzięki uprzejmości Piotra i Małgorzaty właśnie tam przetrzymuję swoje wyposażenie. Poza deskami zabieraliśmy wyposażenie obozowiska, prowiant, zapas wody i inne drobiazgi.
Na trasie przydatny był mój nowy nabytek Samsung Xcovery wstrząso i wodoodporny smartfon z zainstalowaną aplikacją Maps with me. Jadąc po różnych polnych drogach i leśnych ścieżkach czasami można mieć wątpliwości na nieznakowanych skrzyżowaniach.
Na miejsce dotarliśmy późnym popołudniem. Na dość bezludnym campingu znaleźliśmy fajne miejsce na rozłożenie obozowiska i dostęp do jeziora. Z miejscami do obozowania nie jest tak źle, natomiast zejścia do wody są bardzo nieliczne. Większość brzegów nad zalewem i jeziorami na wyspie Uznam jest porośnięte szerokimi pasami trzcin - nie do przebycia bez nadzwyczajnych środków i nakładu pracy.
Po rozłożeniu obozowiska i rozstawieniu "namiotu" oczywiście wybraliśmy się na pierwsze pływanie po jeziorze, aby zobaczyć z wody zachód słońca.
Niedaleko przed Sellin po prawej stronie drogi zobaczyliśmy rozległą łąkę pomiędzy lasami. Na wzgórzu po części przysłonięty drzewami widoczny był dom ze stromym dachem. Zresztą ten obszar nazywany jest Uznamską Szwajcarią ze względu na ukształtowanie terenu - morena polodowcowa.
Nagle usłyszeliśmy wyjątkowo głośne beczenie i meczenie kóz oraz owiec. Było to całe stadko.
Jeszcze większym zaskoczeniem był widok dwóch strusi biegnących w naszą stronę.
Czasami na naszej wyspie ma się wrażenie zawędrowania w całkiem inny zakątek świata.
Strusie coś tam swarzyły się między sobą, ale ciekawszy był widok matki kozy odganiającej strusie.
Nie chciała się dzielić potencjalnymi smakołykami, jakie przypuszczalnie kozy zgarniają od turystów.
Strusie odeszły, jak niepyszne. Kozy pobeczały i straciły zainteresowanie naszymi osobami. Popatrzyliśmy i pojechaliśmy dalej.
Późnym popołudniem dotarłszy na miejsce w Sellin szybko zlokalizowaliśmy camping i rozłożyliśmy obozowisko do niedzieli. Deski powędrowały na swoje miejsce blisko zejścia do wody.
Zaparzyliśmy kawę i po drobnej przekąsce i chwili odpoczynku postanowiliśmy wyruszyć na wodę, aby zapoznać się z jeziorem. Łącznie przewiosłowaliśmy około 6 kilometrów w poprzek jeziora w kierunku powoli już zachodzącego słońca.
Na końcu tej drogi czekały na nas dwa ciekawe miejsca:
- kolonia ptaków
- wejście do kanału łączącego jezioro Schmollensee z zalewem Achterwasser.
Sam kanał był naszym celem na następny dzień. Gdzieś tam na Achterwasser mieliśmy znaleźć czarci głaz wystający z wody, na dodatek z podobną historią, jak doskonale mi znany głaz niedaleko Kamienia Pomorskiego. Są to hipotetyczne punkty mocy.
Powrót do obozowiska odbywał się już po zachodzie słońca.
Pierwszym miejscem, do jakiego dotarliśmy podczas naszej wieczornej eskapady po jeziorze była kolonia ptaków na zachodnim brzegu.
Duża ilość uschniętych drzew, które obsiadły stada wron siwych.
W tle malowniczo zachodziło słońce. Karola stwierdziła:
- to wygląda, jak z jakiegoś filmu grozy....
Po drodze odwiedziliśmy, jak już wspomniałem wcześniej wejście do kanału. Powrót do obozowiska odbywał się już po części nocą.
W ramach wieczornej eskapady odnaleźliśmy wejście do kanału łączącego Schmollensee i Achterwasser. Był to jeden z punktów docelowych dłuższej ekspedycji planowanej na dzień następny i związanej z poszukiwaniem czarciego głazu na Achterwasser.
Wejście było zasłonięte trzcinami od naszej strony i musiałem kilkakrotnie użyć mapy z GPS, aby odnaleźć wejście. W końcu udało się.
Samo wejście było stosunkowo szerokie i przegrodzone jedynie jakąś starą konstrukcją. Przeszedłem bramkę dość swobodnie. Natomiast Karolina potrzebowała chwilę czasu. Jej deska ze względu na boczne pływaki i większą długość - chociaż bardziej stabilna, jednak jest trudniejsza do manewrowania.
Udało się również. Przepłynęliśmy tylko kilkadziesiąt metrów w głąb kanału. W oddali w zapadającym już powoli mroku było widać most drogowy. Szerokość kanału pozwalała przypuszczać, że nadaje się do przejścia bez potrzeby używania nadzwyczajnych środków. Zresztą na ekstremalne wyczyny nie byliśmy sprzętowo oraz mentalnie przygotowani. To nie była ekspedycja tylko letnia przygoda na luzie.
Ponadto nie miałem zamiaru tym razem zamęczać Karoliny swoimi szalonymi pomysłami. Pamiętam doskonale, że po każdej naszej wyprawie stwierdzała:
- nigdy więcej w życiu.
Szczególnie w przypadkach, gdy mokrzy, zmarznięci i zmęczeni siedzieliśmy gdzieś pod drzewem z braku namiotu, a ja rozglądałem się dookoła z błogim uśmiechem i krótko podsumowując sytuację mówiłem:
- fajno jest!
w odpowiedzi:
- może Ty Stary jesteś niezniszczalną genetyczną pomyłką, ale nie każdy taki jest! Nigdy więcej w życiu!
Oczywiście pamięć jest krótka i wybiórcza i za jakiś czas znowu dawała się namówić na jakąś eskapadę. Oczywiście dbam o to, aby każdy nowy projekt różnił się od poprzedniego. Nie ma co utrwalać nawyków.
Po powrocie z wieczornej eskapady zaparzyliśmy kawę - obozowisko było już wcześniej rozłożone łącznie z płachtą pełniącą rolę namiotu. Karolina oczywiście śmiała się z szumnego jej zdaniem określenia "namiot".
Jest to wyjątkowo proste rozwiązanie: nieprzemakalna płachta 2x3m, dwa kijki trekingowe, skladany drążek od wałka do malowania, trochę linki i sześć namiotowych śledzi.
Z podobnych rozwiązań korzystałem w trakcie swoich wypraw "living history" i zawsze sprawdzały się doskonale.
Trochę pogawędek na tematy naukowe i filozoficzne. Trochę na temat życia młodego naukowca i czas spać.
Obudziłem się, jak zwykle przed wschodem słońca, Karola jeszcze twardo spała. Zrzuciłem deskę na woda i powiosłowałem na środek jeziora obejrzeć i obfotografować wschód słońca.
Po około godzinie wiosłowania wróciłem do obozowiska - Karola dalej spała. Ja też jeszcze zdrzemnąłem się trochę.
Po dość krótkim porannym wiosłowaniu - niecała godzina i parę kilometrów
oraz porannej drzemce - przyszedł czas na śniadanie.
Oczywiście w butli nieoczekiwanie skończył się gaz i trzeba było powrócić do bardziej tradycyjnych metod, czyli ogniska. Do zagotowania wody nie jest potrzebne wielkie piknikowe przedsięwzięcie.
Wystarczy trochę suchych patyków zebranych w pobliżu wybranego miejsca. W sam raz było gotowe do tego celu. Za rozpałkę posłużyło kilka gałązek iglaka.
W niespełna dwadzieścia minut miałem wrzątek na kawę i kubek ziemniaczanego pure.
Kubki z pure są moim ulubionym składnikiem posiłków na takich przedsięwzięciach. Bardzo szybkie do przygotowania, często uzupełniam je różnymi dodatkami. Natomiast nie używam różnego rodzaju zupek i makaronów typu instant. Dietą, "szkodliwością" i innymi podobnymi opiniami nie przejmuję się wcale.
To jest tylko kilka dni. Liczy się przede wszystkim krótki czas otrzymania gorące i pożywnego posiłku.
Po śniadaniu wyruszyliśmy już na dłuższą trasę z zadaniem odnalezienia czarciego głazu.
Po szybki przewiosłowaniu jeziora Schmollensee skierowaliśmy się bezpośrednio w stronę wejścia do kanału łączącego je z zatoką Achterwasser. Miejsce to spenetrowaliśmy już poprzedniego dnia wieczorem, nie było więc problemu z odnalezieniem "bramki".
W pewnej odległości był widoczny betonowy most drogowy dość nisko posadowiony nad wodą. Przejścia przez takie miejsce wymagają dużej ostrożności. Ludzie różne rzeczy zrzucają z mostu do wody. Zdarza się, że zaraz pod powierzchnią wody znajduje się ostry koniec jakiegoś przedmiotu - konstrukcji, który może poważnie uszkodzić dno łódki.
Kiedyś na Drawie obok mostu widziałem porzucony piękny kajak Neptun, rozpruty na całej długości i z uszkodzonymi wręgami właśnie po takiej przygodzie. Nie nadawał się do prostego remontu.
Przeszliśmy pod tym niskim mostem bez żadnego kłopotu i przygód, oczywiście zachowując odpowiednią ostrożność i z bardzo małą prędkością.
Zaraz za mostem roztoczył się piękny widok na niezbyt szeroką całkiem dziką rzeczkę, z wodą prawie stojącą w miejscu. Zero śladów cywilizacji - sama natura. Nie było też większych przeszkód w postaci zwalonych drzew poza jednym miejscem.
Mniej więcej w połowie drogi, z lewej burty zupełnie nieoczekiwanie zobaczyliśmy kilka bawołów i bawolic. Biorąc pod uwagę otoczenie, silne słońce i zwierzaki można było się poczuć przeniesionym w całkiem inne niż nadbałtycka wyspa miejsce.
Na końcu kanału już przed samym Achterwasser była betonowa zapora z tylko małym przepustem do wymiany wody. Zaparkowaliśmy więc deski na brzegu i ruszyliśmy pieszo wałem powodziowym w kierunku miejsca, gdzie powinien znajdować się czarci głaz.
Po zaparkowaniu naszych desek w końcowej części kanału - wyruszyliśmy już pieszo w stronę przypuszczalnego miejsca, gdzie miał znajdować się czarci głaz.
Sam kanał o długości 2,1 km, współcześnie jest częścią systemu melioracyjnego w rejonie Pudagla i raczej nie jest atrakcją turystyczną. Ma jednak swoją długą historię, jako szlak wodny. W XIII wieku nosił słowiańską nazwę Pritolniza. Wtedy zamiast naszych plastykowych desek tą trasą płynęły prawdopodobnie dłubanki i z czasem galary. Mógł też służyć do spławu kłód drewna. Tematy te są dla mnie bliskie, ponieważ z racji swoich zainteresowań "living history" używałem tych wszystkich środków transportu. Brałem czynny udział w budowie dłubanki, uczestniczyłem w kilkusetkilometrowym spływie galarem po rzece Bug. Uczestniczyłem w budowie i jako flisak płynąłem trzykrotnie na prawie stumetrowych tratwach na rzece Odrze.
Później i do teraz kanał ten nazywa się Groote Beek, lub Große Beek.
Wędrowaliśmy sobie ścieżką po grzbiecie wału przeciwpowodziowego. Z lewej strony były odkryte pola, natomiast po prawej szeroki i zwarty pas trzcin oddzielający stały ląd od wód zalewu Achterwasser.
W odległości około kilometra była widoczna kępa drzew nad zalewem. Właśnie tam miał znajdować się czarci głaz nazywany tutaj Teufelsstein.
W końcu dotarliśmy na miejsce trafiając w sielską scenerię plaży i miejsca piknikowego. Na wodzie widoczny był olbrzymi głaz z pływającą nieopodal łódką. Głaz przy swojej wielkości z pewnością mógłby zburzyć budujący się kiedyś klasztor w miejscowości Pudagla. Całe szczęście, że wyśliznął się z czarcich pazurów.
Czasami uważa się, że takie głazy - zazwyczaj polodowcowe, oznaczają punkty mocy. Sama sceneria, obecność plażowiczów i pora dnia nie sprzyjały specjalnym odczuciom.
Chociaż coś w tym musi być. Brzegi zalewu w przeważającej większości pokryte są szerokim i zwartym pasem trzcin. Zupełnie wyjątkowo zdarzają się miejsca z plażą, klifowym brzegiem i odkrytym dostępem do wody. W takich miejscach natura działa odmiennie, a uderzenia fal i wiatru są bardziej skoncentrowane.
Z pewnością zapamiętam to miejsce, gdybym w tym rejonie poszukiwał możliwości lądowania z wody i stworzenia nocnego obozowiska.
Ponadto można też powiedzieć, że cel całej wyprawy został osiągnięty, a głaz odnaleziony. Jednak nie tylko to było istotą eskapady i jeszcze do wieczora wykonaliśmy dodatkową wycieczkę rowerami, ale to już później.
Po powrocie z Achterwasser, Pritolnizy i Schmollensee oczywiście solidniejszy posiłek i trochę odpoczynku. Momentami kropił drobny deszczyk, aczkolwiek bez przesady.
Do zachodu słońca było jeszcze parę godzin postanowiliśmy więc pojechać rowerami do miejscowości Benz również nad Schmollensee, aby zobaczyć wiatrak na wzgórzu nad, którym zawsze wieje wiatr i nigdy nie ma ciszy.
Droga wiodła przez gęste mieszane lasy ze wzgórzami. Zresztą była to polno-leśna trasa, tylko utwardzona i bez asfaltu. W końcu dojechaliśmy do Benz i dość szybko dotarliśmy na wzgórze z wiatrakiem. W drodze powrotnej była jeszcze stadnina koni i sprzedawca dżemów.
Poza nami w stronę stadniny koni zasuwał żuczek gnojaczek w swoich statutowych celach. Przy drodze czyhały krwiożercze pająki łapiąc w sieci co się da.
Na miejscy w oddali było widać piękne i świetnie utrzymane konie. Przy płocie czekał miniaturowy ogierek i osiołek o aksamitnej sierści.
Przywitaliśmy się, pogadaliśmy, pogapiliśmy i ruszyliśmy w drogę powrotną.
ostatni dzień upłynął spokojnie, bez żadnych dodatkowych projektów. Pozostało do pokonania kilkanaście kilometrów i transport desek do Fortu Anioła w Świnoujściu.
Po drodze było jeszcze krótkie spotkanie ze strusiem - łyknął kilka małych jabłek na lunch.
Niestety więcej fotek z tej części wyprawy nie ma - padła w nieoczekiwany sposób bateria w aparacie fotograficznym. Pozostał działający smartfon.
Wiele razy juz o tym mówiłem i pisałem. Najciekawsze wyprawy to te, które będą.
Mój nowy nabytek - szalupa-bączek norweskiej produkcji. Na razie wymaga dopracowania do kolejnych projektów. Przede wszystkim do wymiany są wiosła i dulki, plus lifting różnych elementów.
W drugiej połowie września powinna być relacja z wyprawy jacht i szalupa na Achterwasser.