po różnych próbach i przygotowaniach przyszedł czas na ciekawsze projekty związane z pływaniem na wiosłach na deskach.
Otóż razem z kumplem Markiem wybraliśmy się po wodach Zalewu Szczecińskiego na trzydniową wyprawę na deskach ze Świnoujścia do Usedom.
Łącznie pokonaliśmy około 60 kilometrów na wiosłach.
Pogoda była różna: palące słońce i przelotny deszczyk, wiatr i fale, a czasami flauta.
Przepiękna natura i odludne tereny.
Trochę fotek z trzech dni. Na więcej nie mam czasu. Jutro samotnie ruszam w kolejną trasę do Anklam w Niemczech. Do pokonnaia ponad 100 kilometrów w cztery dni.
Dzień pierwszy - z Kamminke na dziką plażę obok Stolpe
Następnego dnia po powrocie z Usedom wyruszyłem na kolejną wyprawę do Anklam. Stamtąd z Anklamer Ruderklub w środę miała wyruszyć dwiema łodziami grupa niemiecko-polska do Świnoujścia.
Wymyśliłem sobie, że dopłynę tam swoją deską uścisnąć im dłonie na starcie i następnie wodą wrócić do domu.
Plan obejmował przewiosłowanie samotnie około 100 kilometrów w cztery dni bez względu na pogodę. Pomijając oczywiście warunki ekstremalne.
Poza noclegiem w gościnnym klubie z środy na czwartek, całą trasę pokonałem rzeczywiście samotnie bez żadnego wsparcia z zewnątrz. Całe niezbędne wyposażenie i prowiant miałem zasztauowane na desce. Na trasie jedynie uzupełniałem raz wodę.
Trafiłem wszelkie rodzaje pogody i warunki sztormowe.
Pierwszego dnia największym utrudnieniem i wyzwaniem był silny północny wiatr. Bardzo szybko przekonałem się, że jedyna możliwość to wiosłowanie wzdłuż linii trzcin chroniących od wiatru. Kilkadziesiąt metrów dalej zaczynało mnie silnie dryfować na środek zalewu z sztormową falą. Jakakolwiek wywrotka miałaby nieciekawy dla mnie finał.
Dryf był bardzo szybki, o czym miałem okazję się przekonać ścinając drogę pomiędzy przylądkami oraz omijając rozstawione prostopadle do brzegu rybackie sieci. Każdorazowo kosztowało to mnie wyczerpującą walkę z wiatrem przy powrocie do zawietrznego i bezpiecznego brzegu.
Pozornie bezpiecznego zresztą ponieważ poza kilkoma mini plażami na całej trasie jest zwarty i praktycznie niemożliwy do przebycia pas trzcin pomiędzy wodą i stałym lądem.
Emocji miałem dużo. Szczególnie, ze moje doświadczenia w pływaniu taką łupinką dość odmiennie od canoe zachowującą się na fali były mizerne. Na dodatek dość mocno obciążoną bagażem.
Dopiero czwartego dnia tej wyprawy złapałem zasadę pływania na wysokiej fali taką deską.
Nie ma tego wszystkiego na fotkach ponieważ deska idzie w miarę stabilnie tylko wtedy, gdy jest napędzana wiosłami. Nie można ich ani na chwilę odłożyć przy wysokiej fali.
Pierwsze dwie fotki to zestaw transportowy na miejsce startu.
Generalnie poza nielicznymi jachtami Zalew jest pusty. Na wiosłach spotkałem tylko jeden kajak. Objuczony bagażami podobnie do mojej deski.
Na plaży niedaleko Stolpe wylądowałem bardzo późno po 8 godzinach wiosłowania. Na fotki zachodu słońca i rozłożonego obozowiska nie było szans.
Dzień drugi - poranek obok Stolpe
Podróżowanie i wyprawy dla mnie nie są tylko pokonywaniem przestrzeni. Odległość i miejsce nie ma znaczenia. Wyłącznym celem nie jest również adrenalina związana z przygodami i ryzykiem.
To jest również poranna kawa w obozowisku. To jest spacer o wschodzie słońca, gdy wszyscy jeszcze smacznie śpią. Jest tym podziwianie i chłonięcie różnych obrazów.
Nie lubię hoteli, pensjonatów, zamkniętych szczelnie kokonów namiotów. Lubię gwiaździste niebo, odgłosy natury, nawet brzęk komarów.
Lubię też dokumentować otaczający mnie świat.
Dzień drugi - poprzez Zalew
kolejny etap mojej podróży - przejście małego zalewu do ujścia rzeki Piany. Po drodze nie było miejsc na przystanek, tylko same niedostępne pasy trzcin. Pogoda była zmienna: palące słońce, burzowe chmury i momentami bardzo silny wiatr.
Dzień drugi - Pianą do Anklam
Relacji z mojej wyprawy ciąg dalszy. Po wyczerpującym fizycznie i szarpiącym nerwy ze względu na wysoką falę przejściu cieśniny - wszedłem na rzekę Pianę. Miałem nadzieję na szybkie wejście do klubu wioślarskiego w Anklam.
Niestety blisko to jest na mapie. W naturze na wodzie bywa różnie i zazwyczaj znacznie dalej niż nam się wydaje.
W końcu już wyraźnie zmęczony dotarłem na miejsce. Tam czekał na mnie prezes klubu Peter.
Miłe przywitanie, wypiliśmy po butelce piwa i zostałem sam na nocleg.
Jeszcze wieczorny spacer po mieście, zapakowanie sprzętu do hangaru i wreszcie mogłem spokojnie usiąść na pomoście i leniwie gapić się na rzekę oraz portowe otoczenie.
Dzień drugi - wieczór w Anklam
Krótki spacer po miejscowości Anklam i po drodze ciekawe spotkanie. Na bocznej uliczce natknąłem się na czarnego kota z białym krawatem - całkiem podobnego do naszego urwisa Haku:.
Spojrzałem i powiedziałem do niego:
- Cześć Kocie!
odpowiedział całkiem przyjaźnie i rezolutnie:
- Miau!
pomrugaliśmy sobie w tajnym języku kotów i każdy poszedł w swoją stronę.
Sfotografowałem zabytkowy młyn w swojskim stanie i reszta wieczora to leniwe bytowanie.
W porcie stały barki ze złomem, przepłynął wyjątkowo długi luksusowy rzeczny statek pasażerski, kierowcy trucków z drewnem skakali dla rozrywki i ochłody do kanału portowego, dalej chłopaki łowili ryby. Taki fajny i spokojny letni wieczór, tylko na horyzoncie zbierało się na burzę.
Dzień trzeci - powrót z Anklam
Z samego rana przywitanie i pożegnanie niemiecko-polskiej grupy Anklamer Ruderklub na dwóch łodziach wiosłowych startującej w swoją trasę do Świnoujścia. Na wspólne płynięcie nie miałem szans.
Ja na wiosłach kajakowych i krótkiej desce osiągam prędkości do 4 km/h, oni natomiast wiosłując w kilka osób 7-8 km/h. Czyli są dwukrotnie szybsi ode mnie.
Nie mam fotek z tego zdarzenia, byłem całkowicie pochłonięty przygotowaniem swojego sprzętu do kolejnego etapu.
Droga powrotna zazwyczaj bywa "krótsza". Rzekę Pianę płynąc z prądem pokonałem w 2,5 godziny, zamiast poprzednich mozolnych w górę czterech.
Z trudnych zadań czekało mnie przejście zatoki pod silny wiatr i fale. Nie było żadnej alternatywnej drogi, trzeba było mozolnie zbierać kolejne metry, powoli poruszając się w kierunku przeciwległego brzegu. Mimo intensywnego wiosłowania momentami miałem wrażenie, że stoję w miejscu
Fotek też nie ma, nie mogłem ani na sekundę odłożyć wioseł. W końcu wylądowałem pod bezpieczną ochroną trzcin zawietrznego brzegu. Mogłem odetchnąć z ulgą i wyruszyć w kierunku mostu kolejowego obok Karnin.
Dalsza podróż przebiegała spokojnie i bardzo późnym popołudniem wylądowałem na plaży obok Stolpe.
Rozłożyłem obozowisko, wypiłem kawę i wziąłem się za przygotowanie kolacji - to miał być mój pierwszy posiłek tego dnia. Prowiant był już na wykończeniu, jednak mając zwyczajowe szczęście znalazłem cztery wielkie ziemniaki obok wygasłego ogniska. Ktoś obozował poprzedniej nocy i pozostawił nadmiar jedzenia porządnie zapakowany w torbę.
Na kolację była wyjątkowo smaczna zupa ziemniaczana - miks dwóch drobno pokrojonych ziemniaków, pół torebki zupy instant, pół wątrobianki i trochę kawałków żółtego sera.
Można było odpocząć do rana przed kolejnym ostatnim już etapem do Kamminke.
Noc przeszła spokojnie - nie było zbyt zimno, a i nie dmuchało zbyt bardzo. Obudziłem się, jak zwykle wcześnie rano. Wystarczająco wcześnie, aby zobaczyć wschodzące słońce.
Niestety równocześnie zaczął siąpić deszczyk. Chwilę później niebo zasnuło się chmurami i zerwał się silny wiatr z południowego-zachodu. Deszcz przeszedł w regularny - od czasu do czasu było słychać grzmoty i błyskało się na południowym-zachodzie.
Pogoda w żaden sposób nie nadawała się na pływanie i wiosłowanie na desce. Również stan zalewu nie nastrajał optymistycznie ze względu na fale i momentami pojawiające się białe grzywacze.
Dość długi odcinek brzegu jest bardzo urozmaicony przy równoczesnym braku dostępu do brzegu ze względu na pas trzcin. Taki nawietrzny brzeg poprzetykany prostopadle ustawionymi rybackimi sieciami jest bardzo nieprzyjazny.
Ryzyko byłoby zbyt duże - pozostawało czekać na poprawę pogody. Nie wiadomo zresztą, jak długo.
Po obfitej kolacji nie byłem głodny. Zresztą rano zazwyczaj nie jadam, nie mam takiej potrzeby.
Od biedy mogłem pozostać w tym miejscu jeszcze jedną noc. Miałem w zapasie dwa duże ziemniaki i pół torebki zupy instatnt. Gorzej było z tytoniem na skręty, a papierosy już się dawno skończyły.
Zaparzyłem kawę i czekałem od czasu do czasu wychodząc na brzeg w kroplach deszczu wypatrując zmiany pogody.
W godzinach południowych wiatr osłabł, burze gdzieś tam sobie powędrowały. Woda trochę się uspokoiła.
Pojąłem decyzję: startuję. Błyskawicznie zwinąłem obozowisko i spakowałem bagaże. Po kilkunastu minutach byłem na wodzie. Trochę bujało, ale nie było tak źle. Miałem dużąszansę znaleźć się wieczorem w Kamminke.
Dzień czwarty - deszczowy poranek na dzikiej plaży niedaleko Stope
Dzień czwarty - ostatni etap
Ostatni etap wyprawy do i z Anklam samotnie na wiosłach, odbyłem na trasie: dzika plaża obok Stolpe - plaża w Kamminke.
Leciałem, jak na skrzydłach napędzany wiosłami, silnym wiatrem i wysoką falą. Już po powrocie dowiedziałem się, że w tym dniu rybacy nie wypłynęli na połowy na swoich kutrach ze względu na sztormową pogodę i falę.
Ja natomiast po przewiosłowaniu bez mała 150 kilometrów, tego dnia w tych trudnych warunkach wreszcie załapałem technikę pływania na tej desce w stylu "sit on top".
W odróżnieniu od wieloletnich doświadczeń wynikających z pływania na canoe przestałem obserwować pracę kadłuba na fali i korygować jego kurs.
Górna część ciała napędza deskę i nadaje kierunek za pomocą wioseł. Natomiast dół ciała razem z deską całkiem niezależnie i swobodnie "tańczy" na fali.
Jedynie unikałem spoglądania wstecz na doganiające mnie grzbiety wysokich fal i wywołujące dreszcze na plecach. Oczywiście cała ta technika wymaga doskonalenia i treningu.
Z całej wyprawy najtrudniejsze było ostatnie kilkadziesiąt metrów ostrej fali przybojowej przy lądowaniu na plaży w Kamminke. Deska kilka razy była całkowicie pod wodą i niewiele dzieliło mnie od wywrotki. Oczywiście zagrożenie dla mnie było niewielkie ze względu na małą głębokość, jedynie szkoda mi było totalnego przemoczenia bagaży.
Również ze względu na obciążenie bagażem próba surfowania na desce była skazana na niepowodzenie.
Po wylądowaniu na plaży przyprowadziłem pozostawiony na cztery dni rower i wózek, szybko spakowałem graty. Wypiłem małe piwo i wypaliłem skręta gapiąc się na bardzo już sztormowy zalew.
Wyprawa zakończyła się, a mnie pozostało około 10 kilometrów rowerem z wózkiem i deską w powrocie do domu.
Płynąc do Kamminke po drodze zawinąłem na mini-plażę i mini-raj. Będzie jeszcze trochę fotek, czyli epilog kończący tę relację.
Oczywiście fotki oddają tylko po części realia pływania. Mogłem fotografować tylko w momentach, gdy warunki były łatwiejsze.
Dzień czwarty - epilog
Dobrym podsumowaniem całej wyprawy jest seria zdjęć wykonana w trakcie krótkiego postoju na mini plaży - mini raju, na godzinę drogi przed Kamminke.
Jest to mała zatoczka odgrodzona od zalewu ścianą trzcin z wąskim tylko przejściem do stałego lądu.
W tym czasie na zalewie szalał silny wiatr i wysokie fale. Natomiast po wejściu cisza i spokój. Trochę piasku i drzew, a za plecami dość wysokie wzgórze. Lubię tam zawijać.
Cała sceneria pokazuje dlaczego preferuję pływanie po Zalewie Szczecińskim, a nie rzekach. Nigdzie nie ma takiego nagromadzenia różnych krajobrazów i równocześnie przestrzeni i swobody.
Dodatkowo te tereny nie należą do zbyt turystycznie popularnych. Dzięki temu nie ma głośnych i szybkich łodzi motorowych, nie ma szalejących skuterów wodnych. Ludzie mijający się na łodziach i jachtach pozdrawiają się przyjaźnie.
Nieliczne plaże są praktycznie puste, bez hałasu i ogłupiającej muzyki.
Kilkanaście kilometrów w kierunku północnym jest Bałtyk, kurorty, modne plaże, deptaki, knajpki i dyskoteki. Zbierają się tam wszyscy spragnieni stereotypowych letnich wakacji. Dzięki temu na tych terenach jeszcze długo utrzyma się stan obecny, co mnie bardzo cieszy.
Kiedyś otrzymałem pytanie:
Jaka była Twoja najciekawsza/najlepsza wyprawa?
odparłem bez namysłu:
Ta, która będzie.
I właśnie tego wszystkim Czytelnikom życzę. Wielu ciekawych, barwnych zdarzeń i przygód w przyszłości.
Oby każda następna była lepsza od poprzedniej.
Vislav
jeszcze dodatek - wizyta dwóch łodzi z Anklamer Ruderklub w Świnoujściu. W końcu jest to motyw przewodni i powód zrealizowania tego projektu.
Cała moja samotna wyprawa Kamminke-Anklam-Kamminke w oddali towarzyszyła właściwej imprezie, czyli wyprawie dwóch łodzi wiosłowych z Anklamer Ruderklub do Świnoujścia.
Już po powrocie z mojego przedsięwzięcia spotkałem ich w marinie w Świnoujściu.
No comments:
Post a Comment